Samotność trapi Amerykȩ

Version remaniée et traduite en polonais d’une recension initialement publiée sur ce blog le 16 novembre 2013.

Europejczycy muszą zostawić szmaty nędzarza żebrzącego o gwarancje bezpieczeństwa i zastanowić się, w czym mogą służyć pomocą, jeśli chcą pozostać poważnym partnerem Stanów Zjednoczonych.

Książki Richarda Haassa, byłego amerykańskiego dyplomaty, a od dziesięciu lat przewodniczącego Rady Stosunków Międzynarodowych (Council on Foreign Relations, CFR), zawsze zasługują na uwagę co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – jakości analiz, oryginalności oraz użyteczności pojęć, przez które autor wyposaża czytelników w odpowiednie narzędzia do zrozumienia współczesnego ładu międzynarodowego i polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Drugim powodem jest samo CFR, które wydaje prestiżowy przegląd „Foreign Affairs” i jest za Atlantykiem jednym z najbardziej wpływowych laboratoriów idei w obszarze stosunków międzynarodowych.

Mimo że najnowsza książka Richarda Haassa „Foreign Policy Begins at Home: The Case for Putting America's House in Order” (nie przetłumaczona na polski) oficjalnie nie odzwierciedla stanowiska CFR, trudno sobie wyobrazić, żeby autor – nawet niechcący – nie korzystał z sieci wpływów tego ośrodka. CFR jest uważana za bezpartyjną, dlatego propozycje Richarda Haassa mają duże szanse być respektowane przez decydentów politycznych, zarówno w obecnym prezydenckim zespole, jak i w następnym – niezależnie, czy u władzy będą demokraci czy republikanie.

Jak wygląda mapa drogowa odbudowy Ameryki zarysowana przez Richarda Haassa? Część doradcza książki dotyczy w dużej mierze spraw wewnętrznych, co z zaskoczeniem przyznaje we wstępie sam autor. Chodzi o zmniejszenie deficytu sektora finansów publicznych, poprawę statusu zawodowego nauczyciela, modernizację infrastruktury czy otwarcie prawyborów dla wszystkich obywateli, a nie tylko członków partii. Richard Haass wylicza różne pomysły, z którymi zgadzają się obywatele i które są zgodne z licznymi specjalistycznymi raportami. Prawdziwie odkrywcze są jednak jego wywody dotyczące globalnego porządku i udziału w nim Ameryki.

Dwa pierwsze rozdziały książki zawierają świetną analizę obecnego ładu międzynarodowego i na jej podstawie określają, jaki kierunek powinna obrać amerykańska dyplomacja. Punktem początkowym dla Richarda Haassa jest pojęcie bezbiegunowości, już przedstawione w artykule „The age of nonpolarity: what will follow U.S. dominance” opublikowanym w 2008 roku w „Foreign Affairs”. Stany Zjednoczone pozostają i –zdaniem autora – pozostaną w „przewidywalnej przyszłości” dominującą potęgą na świecie, ale będzie im trudniej przeforsować swoją wolę. Bierność w sprawie syryjskiej wojny domowej jest niewątpliwie najbardziej oczywistym przykładem tej względnej niemocy.

Do osłabienia amerykańskiej przewagi doprowadziły trzy przyczyny. Po pierwsze, osiągnięcie lub odzyskanie statusu mocarstwa przez takie kraje, jak Chiny, Korea Południowa, Nigeria lub Turcja, co sprawiło, że karty władzy są rozdawane w więcej rąk. A im więcej znaczących graczy, tym trudniej znaleźć porozumienie. Richard Haass zauważa zresztą, że ten proces wspierały same Stany Zjednoczone. Dodaje jednocześnie, że globalizacja i nowe technologie osłabią kontrolę państw nad własnymi granicami. Tę lukę wykorzystają podmioty niepaństwowe – jak korporacje, niektóre fundacje, media, czy też organizacje kryminalne lub terrorystyczne.

Państwa stają się słabsze nie tylko z zewnątrz, lecz także od wewnątrz. Rozwój zdecentralizowanych narzędzi informacyjnych i komunikacyjnych – jak blogi i sieci społecznościowe – utrudnia budowę społecznego konsensusu, bo w przeciwieństwie do mediów masowych (prasy ogólnej, radia, a przede wszystkim telewizji) nie przekazują jednej interpretacji faktów, która byłaby podzielana przez dużą część społeczeństwa.

Richard Haass nie sądzi jednak, że Stany Zjednoczone będą miały w nadchodzących dekadach poważnego rywala. Chiny rzeczywiście szybko się rozwijają i wkrótce wyprzedzą Amerykę w wysokości produktu krajowego brutto, ale zapewnienie ludności podobnego dobrobytu jak w Stanach Zjednoczonych zajmie o wiele więcej czasu. Unia Europejska, w której panuje pokój, jest odsunięta na boczny tor. Jej członkowie nie potrafią wypracować wspólnej koncepcji obecności na scenie międzynarodowej. Jest również uwikłana w kryzys gospodarczy i demograficzny. Krótko mówiąc: wyszła z historii i przestanie być w XXI wieku znaczącym mocarstwem. Innych potencjalnych konkurentów Richard Haass pogardliwie nazywa „wannabe”. Indie, Japonia i Rosja nadal są w jego ocenie niepełnymi potęgami, które jeszcze przez długi czas nie będą w stanie przyćmić znaczenia Ameryki.

Osłabienie mocy Stanów Zjednoczonych i brak drugiego kraju podobnej wagi paraliżują międzynarodowe rządy, podczas gdy na świecie pojawia się mnóstwo wyzwań: zmiana klimatu, rozprzestrzenianie broni jądrowej, niebezpieczeństwo energetyczne. Mimo powszechnego twierdzenia o niedostosowaniu do dzisiejszych realiów instytucjonalnego układu stworzonego po drugiej wojnie światowej, z Organizacją Narodów Zjednoczonych (ONZ) na szczycie, nie wypracowano planu alternatywnego, który byłby do przyjęcia przez większość państw. Richard Haass nie spodziewa się łatania tej globalnej zapaści w najbliższej perspektywie, bo liczący się gracze bardziej boją się zmian niż niedoskonałości status quo.

W sytuacji bez wyjścia dyplomata widzi dla swojego kraju potrzebę „przerwy strategicznej”, dzięki której Stany będą mogły odbudować niezbędne do utrzymania rangi zasoby gospodarcze, społeczne i intelektualne. Tej doktryny „odbudowy” nie należy jednak mylić z polityką izolacjonizmu, która w świecie bardzo współzależnym może doprowadzić tylko do strategicznego samobójstwa. Tu odbudowa znaczy, że amerykańska polityka zagraniczna musi uporządkować priorytety.

Z punktu widzenia geograficznego Richard Haass jest orędownikiem „zrównoważenia”. Woli to słowo od „pivot” uważanego za zbyt radykalny zwrot ku Azji. Postuluje dociążenie polityki ku strefie Azji i Pacyfiku, która prawdopodobnie stanie się centrum świata XXI wieku. Chce też wzmocnić współpracę z Kanadą i Meksykiem, które już teraz są dla Stanów Zjednoczonych ważnymi dostawcami surowców. Na dobrze znanym autorowi Bliskim Wschodzie Waszyngton zainwestował za dużo kapitału politycznego i środków finansowych, mając w zanadrzu nikłą szansę na pokój. Z tego pesymistycznego stwierdzenia wnioskuje, że gra nie jest warta świeczki i Stany Zjednoczone powinny stopniowo się wycofać. O Europie i Afryce były dyplomata nawet nie wspomniał.

Amerykańskie interwencje w Afganistanie i Iraku pozostawiły u autora przekonanie, że obie operacje trwały zbyt długo, kosztowały ogromne pieniądze i przyniosły wątpliwe wyniki. Richard Haass broni zatem uściślenia warunków podjęcia akcji wojskowych i wspiera zastąpienie formuły „odpowiedzialności za ochronę” (responsibility to protect, R2P), mniej popularną „odpowiedzialnością za reakcję” (responsibility to react, R2R). To dałoby społeczności międzynarodowej więcej swobody w odpowiadaniu na masowe naruszenie praw człowieka wewnątrz granic danego państwa.

Jak długo miałaby potrwać taka przerwa strategiczna? Autor określa trzy zdarzenia, które powinny poprzedzić jej zakończenie: odbudowa zasobów powyżej poziomu uważanego za wystarczający – czyli może nigdy – pojawienie się znaczącego zagrożenia dla bezpieczeństwa międzynarodowego lub powstanie nowej okazji na reformę światowego ładu, która miałaby zwiększyć międzynarodową integrację.

Ciekawe, że wbrew niezachwianej wierze Richarda Haassa w wyjątkowość amerykańskiego przewodnictwa, jego esej wybrzmiewa dosyć pesymistycznie. Stanom Zjednoczonym nie udało się ani rozwiązać konfliktu izraelsko-palestyńskiego, ani udemokratyzować Bliskiego Wschodu. Nie potrafiły również zbudować systemu rządzenia na miarę zarówno wewnętrznych, jak i globalnych wyzwań. Stany Zjednoczone czują się rozpaczliwie samotne. To niedobre ani dla nich, ani dla reszty świata.

Wygląda na to, że wycofanie się amerykańskiej armii ze Starego Kontynentu jest najprawdopodobniej nieodwracalne. Daremne są wysiłki niektórych państw, próbujących zablokować tę tendencję, bo trudno znaleźć w Europie interesy tak istotne dla USA, że uzasadniałyby dalsze stacjonowanie ich żołnierzy. Zresztą czy Europa naprawdę ich potrzebuje?

Czasowe erupcje rosyjskiego wulkanu, który stanowi najbardziej namacalne zagrożenie dla wschodniej flanki Unii Europejskiej, z trudem ukrywają wewnętrzną słabość tego kraju. Jeszcze do niedawna jego rola ograniczała się do mówienia „niet” w każdej sprawie. Złudzenie uzyskane po propozycji międzynarodowego rozbrojenia syryjskiego arsenału chemicznego, że Rosja może być konstruktywnym graczem w społeczności narodów, zostało zniszczone przez zachowanie wobec Ukrainy. Na ile te najnowsze zdarzenia będą odsuwać Stany Zjednoczone od zamiaru długoterminowego wycofania się z Europy, na dziś nie wiadomo.

Na pewno natomiast Europejczycy muszą zostawić szmaty nędzarza żebrzącego o gwarancje bezpieczeństwa i zastanowić się, w czym mogą służyć pomocą, jeśli chcą pozostać poważnym partnerem Stanów Zjednoczonych. Richard Haass identyfikuje dwa regiony, w których zmniejszająca się uwaga Amerykanów otwiera pole działania dla Unii Europejskiej. To Bliski Wschód, gdzie Stany Zjednoczone starają się jak najszybciej wyjść z konfliktów, w które są uwikłane razem z Izraelem i Palestyną, Iranem i Irakiem, albo też nie wikłać się w nowe – jak w Syrii. Drugim takim polem jest Afryka. Wbrew próbom, które na początku XXI wieku doprowadziły do wzmocnienia obecności wojskowej, zainteresowanie i zaangażowanie ekipy Baracka Obamy na tym kontynencie jest ograniczone.

Europejskie państwa powinny przestać kojarzyć tworzenie polityki do spraw Afryki i Bliskiego Wschodu z neokolonializmem. Nie powinny zaniedbywać relacji z innymi regionami świata, jak Ameryka Łacińska czy Azja. Byłby to sposób na określenie z Waszyngtonem nowego podziału pracy, który przyniesie korzyści nie tylko obu wielkim partnerom, lecz także całemu międzynarodowemu systemowi. Byłaby to również szansa dla Unii Europejskiej, by zaprzeczyć mrocznej prognozie Richarda Haassa i udowodnić, że nie wyszła z historii.