Polski słownik migracyjny
Pełna wersja opinii opublikowanej dn. 22 listopada 2016 r. w Rzeczpospolitej w odpowiedzi na opinię ministra spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka opublikowaną w tej samej gazecie dn. 7 listopada 2016 r..
„Nazywaj rzeczy po imieniu, a zmienią się w oka mgnieniu”, śpiewa zespół Raz Dwa Trzy. Jak instrumentalny (i czȩsto błȩdny) dobór słów zmienia naszą percepcjȩ kryzysu migracyjnego i potrzebnych narzȩdzi do jego rozwiązania.
W ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego pokazano niedawno dokument „Szukając schronienia” (oryg. Chasing Asylum) o australijskiej polityce migracyjnej. Pod hasłem „zatrzymamy łodzie”, zakłada ona ulokowanie na wyspach Nauru i Papui-Nowej Gwinei zamkniętych ośrodków, gdzie bezterminowo przetrzymane są „wyłowione” z oceanu osoby próbujące dotrzeć do Australii.
Przybliżenie europejskiej publiczności tego doświadczenia jest szczególnie cenne, ponieważ minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak często podaje je za przykład jak „poradzić sobie skutecznie z napływem migrantów”. Tylko mało kto wie naprawdę, jak wyglądają takie ośrodki, skoro australijskie władze do nich nie wpuszczają ani obserwatorów agencji ONZ, ani dziennikarzy.
Udając kandydatkę do pracę w obozach, reżyserka Eva Orner uzyskała do nich dostęp, filmowała realne warunki, które tam panują i rozmawiała z „więźniami”. Trudno inaczej nazywać osoby, które są przytrzymane za wysokimi metalowymi kratami, bez dokumentów, możliwości podjęcia pracy – lub chodzenia do szkoły, w przypadku dzieci –, a przede wszystkim bez perspektywy wyjścia.
Jeszcze ciekawsza była, na swój sposób, organizowana po pokazie debata z dokumentalistką. Na temat uchodźców Orner była ona szczególnie uwrażliwiona, ponieważ jej rodzicami byli żydowscy Polacy, którzy jako dzieci zostali przyjęci właśnie przez Australię po zakończeniu II wojny światowej. Dziadkowie tego momentu nie doczekali: zginęli w komorach gazowych.
Film zresztą przypomniał, że konwencja genewska dot. statusu uchodźców powstała w 1951 r. jako remedium na brak narzędzi prawnych, który przed wojną uniemożliwił ucieczkę Żydów prześladowanych, bądź zamordowanych na polecenie rządów antysemickich lub z ich biernym wsparciem.
Przed rozpoczęciem filmu reżyserka powiedziała, że zapewne po pokazie zastanie publiczność we łzach. Zamiast tego, widzowie zabierający głos podczas sesji pytań i odpowiedzi usiłowali bronić australijskiej polityki migracyjnej, argumentując, że w wyniku zbytniej otwartości, niektóre państwa w Europie, np. Francja, mają poważne problemy społeczne.
Jeden z pytających zbagatelizował sprawy molestowania seksualnego zamorskich więźniów przez lokalną policję lub australijskich ochroniarzy twierdząc, że i tak lepiej trzymać muzułmanów daleko od kraju, bo „sami gwałcą i dokonują zamachy”.
Dobrze byłoby zapytać Ministerstwo Sprawiedliwości, czy takie komentarze „godzące w dobre imię Polski i narodu polskiego” w oczach zagranicznych gości mogą być karane w ten sam sposób, co błędne używanie określeń typu „polskie obozy śmierci”.
Pokazują bowiem Polskę jako kraj rasistów i ignorantów, którzy w gruncie rzeczy nie pojmują podstawowej terminologii problemu. Tak jak w stosunku do „polskich obozów śmierci”, w sprawie migracji słownictwo ma swoje znaczenie i nieuważne uproszczenia mogą doprowadzić do mylnych wniosków.
Kim są migranci?
Zacznijmy od migrantów. W ogólnym rozumieniu są to osoby, które przekraczają granice obcego państwa (choć istnieją też migranci wewnętrzni). Nie każdy ten, kto „wygląda obcy” jest migrantem, ani nawet obcokrajowcem. Polak może mieć skośne oczy lub czarną skórę. Taka osoba może być Polakiem nie tylko dlatego, że taki ma paszport, ale być może urodziła się w Polsce, chodziła tu do szkoły, albo po prostu spędziła w Polsce dużą część swojego życia.
Za to nie każdy, kto „wygląda na Europejczyka” jest ziomkiem. Polak w Anglii może być migrantem, tak samo jak Ukrainiec w Polsce. Polacy w Wielkiej Brytanii doświadczają tego na własnej skórze, bo najnowsza fala niechęci Brytyjczyków do obcych jest przede wszystkim skierowana do „Europejczyków ze Wschodu”. Natomiast w Polsce lęk lub nienawiść częściej budzi (realna lub domniemana) przynależność do islamu albo zwyczajnie typ karnacji.
Przykład francuski, który wydaje się być tak odstraszający dla Polaków, w istocie ma mało wspólnego z polityką migracyjną. Pod koniec lat 70-tych, pogrążona w kryzysie gospodarczym Francja praktycznie przestała przyjmować nowych migrantów, i tak jest do dziś. Ogromna większość „kolorowych ludzi”, wyraźnie zrażająca część Polaków, są to po prostu Francuzi. Niektórzy nawet nigdy nie byli migrantami, bo w życiu nie postawili nogi poza terytorium Francji.
Trwale dodatnie saldo migracji (różnica między liczbą osób przyjeżdżających a wyjeżdżających) wynika przeważnie z 3 czynników: studenci – po Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, Francja jest trzecim na świecie ulubionym kierunkiem dla studentów zagranicznych –, prawo łączenia rodzin i prawo azylu.
Słowo „prawo” jest tu istotne, ponieważ w odróżnieniu od polityki wobec studentów lub pracowników, migranci powołujący się na prawo łączenia rodzin lub prawo azylu nie mogą podlegać ograniczeniom, nie mogą być także wyrzuceni, jeśli spełniają kryteria ustalone w ustawodawstwie.
Te zasady pojęte jako ogólne reguły pochodzą z najwyższych źródeł prawa obowiązujących we wszystkich państwach europejskich, m. in. konwencji genewskiej i europejskiej konwencji praw człowieka (tylko Białoruś nie podpisała tej drugiej). W Polsce również Konstytucja gwarantuje prawo azylu (art. 56) i ochronę rodziny (art. 18).
Innymi słowy, nie leży w gestii ani rządu, ani parlamentu, ani „narodu” wyrażającego się drogą referendalną odmówić azylu lub złączenia z rodziną osobom, które spełniają kryteria ustalone w prawie, chyba że państwo postanowi wycofać się z traktatów międzynarodowych wyżej wymienionych. We Francji żaden poważny polityk tego nie proponuje, w związku w tym co roku przyjmujemy koło 10 tysięcy uchodźców.
Uchodźca ma prawa
Uchodźca jest szczególnym typem migranta. W przeciwieństwie do innych migrantów, uchodźcy nie tylko mają prawo pobytu (azyl), ale jeszcze prawo do pomocy socjalnej. Np. polskie państwo daje im możliwość zakwaterowania w ośrodku i przyznaje im zasiłki.
Inni migranci do takiej pomocy nie mają dostępu, często nawet ich prawo pobytu jest uwarunkowane posiadaniem pracy lub wystarczających środków finansowych na samodzielne utrzymanie siebie i rodziny.
To dlatego premier Beata Szydło się myli, kiedy twierdzi, że „Polska przyjęła milion uchodźców z Ukrainy” – w 2015 r. uzyskali status uchodźcy dwaj Ukraińcy. Prezes Jarosław Kaczyński, przecież doktor nauk prawnych, wprost kłamie, kiedy powtarza to stwierdzenie dziennikarzom zagranicznym.
Nie było nawet tyle wniosków o udzielenie ochrony międzynarodowej: w zeszłym roku Urząd ds. Cudzoziemców zarejestrował ich 4 927, obejmujących 12 325 osób – można jednym wnioskiem ubiegać się o azyl dla najbliższych członków rodziny. Wśród nich było „tylko” 2 305 ukraińskich obywateli.
Dlaczego tak mało wniosków? A w tym dlaczego tak mało przyjętych? Warto tu przypomnieć, kto może uzyskać status uchodźcy: osoba „która na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem w kraju pochodzenia z powodu rasy, religii, narodowości, przekonań politycznych lub przynależności do określonej grupy społecznej nie może lub nie chce korzystać z ochrony tego kraju”.
Choć jest to prawda, że na terenie Ukrainy toczy się wojna, sytuacja niebezpieczeństwa nie obejmuje całego kraju. Wobec tego, Ukraińcy uciekający przed groźnymi działaniami w Donbasie, mogą znaleźć ochronę w innych regionach kraju i nie muszą wyjechać za granicę.
Zwróćmy uwagę na to, że definicja uchodźcy nie uwzględnia aspektów ekonomicznych. Uchodźca może być bogaty, ale i prześladowany we swoim kraju pochodzenia. Takich przykładów w historii było mnóstwo: Żydzi z całej Europy Zachodniej szukający azylu w średniowiecznej Polsce, hugenoci wypędzeni przez Ludwika XIV, Wielka Emigracja paryska z księciem Adamem Jerzym Czartoryskim na czele albo, jak sama nazwa wskazuje, rząd RP na uchodźstwie.
Prawo azylu jest głęboko zakorzenione w historii i wartościach europejskich, a powojenne konwencje miały przede wszystkim na celu jego wzmocnienie takimi instrumentami prawnymi, żeby jego sprawne wykonywanie nie zależało od arbitralności rządów.
Kwoty migrantów, uchodźców…?
Efektywne stosowanie prawa azylu wymaga również odpowiednio przygotowanego aparatu administracyjnego, który potrafi rozpatrywać wnioski i odróżnić „prawdziwych” uchodźców (czyli ofiar prześladowań) od „zwykłych” migrantów. Do tego potrzebny jest czas, a na jego przestrzeni osoba ubiegająca się o status uchodźcy – niestety dla gazet drukowanych, ciężko skrócić to określenie bez zmiany jego znaczenia – musi gdzieś poczekać.
Z tego wynika, że osobom ubiegającym się o status uchodźcy też się należą pewne prawa, bez których nie sposób przestrzegać prawo ściśle dotyczące uchodźców. Tu wracamy do australijskiej polityki migracyjnej, a także do sytuacji w Unii Europejskiej.
Nie jest tak, że Australia nie przyjmuje żadnego uchodźcy. Właściwie co roku udziela ochrony międzynarodowej około dwunastu tysiącom ludzi, co jest stosunkowo dużo jak na państwo z 24-milionową ludnością. Dla porównania, w 2015 r. Polska przyjęła „aż” 348 uchodźców.
Problem australijskiej polityki migracyjnej polega na tym, że automatycznie wyklucza możliwość uzyskania statusu uchodźcy, jeśli kandydat dostał się (lub próbuje się dostać) do kraju bez ważnych dokumentów podróży. Czyli osoby, które otrzymały wizę do Australii i wylądują na miejscu, mogą normalną drogą złożyć wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej, natomiast Ci mniej zamożni, o ile nie utopią się wcześniej w morzu – Australia jest wyspą! –, nie mają żadnej szansy na azyl w tym kraju. Wyjątek stanowią osoby sprowadzone bezpośrednio np. z Syrii lub z Iraku za zgodą władz.
Ludzi przechwyconych podczas „nielegalnej” wyprawy do Australii czeka uwięzienie na terenie obcych państw Nauru i Papui-Nowej Gwinei. Rząd australijski nie ukrywa, że cała ta polityka, włącznie z trudnymi warunkami życia w zamkniętych ośrodkach, ma na celu „odstraszenie” potencjalnych kandydatów. Przekonuje, że w ten sposób uratuje ludzi przed śmiercią w morzu.
ONZ nie zaakceptował argumentu i w sierpniu ub. r., zaapelował do władz Australii o zamknięcie obozów ulokowanych na obcym terytorium. Dzięki tej interwencji, ośrodek w Papui-Nowej Gwinei ma być zlikwidowany „w najbliższym czasie”. Czy naprawdę Polska lub Unia Europejska ma naśladować praktykę, która jest wycofywana przez własnych autorów?
Zostaje pytanie o tzw. kwotach. Szereg państw unijnych, w tym Polska, uporczywie przeciwstawia się „narzuceniu uchodźców” według rozdzielnika zaproponowanego przez Komisję Europejską i zatwierdzonego rok temu przez Radę UE – co prawda, Polską rządziła wówczas inna koalicja.
Niemniej, decyzja wciąż obowiązuje i na jej podstawie, Polska powinna przyjąć około 6 tysięcy osób. Dla porównania, w 2015 r. polskie konsulaty wydały Ukraińcom prawie milion wiz, a choć nie każdy z ich posiadaczy osiedla się w Polsce na stałe, wystarczy przejść się po ulicach dużych miast, aby zdać sobie sprawę ze skali zjawiska. Szacuje się, że ponad milion Ukraińców pracuje w Polsce – nie wszyscy legalnie, stąd brak dokładnych danych.
Polska masowo przyjmuje migrantów
Dziwi się, że z jednej strony Polacy odrzucają uchodźców, czasem traktując ich jako ukrytych migrantów ekonomicznych, ale z drugiej strony masowo przyjmuje „prawdziwych” migrantów ekonomicznych. Czyżby chodzi o koszty?
W tym miejscu konieczne jest parę wyjaśnień. Po pierwsze, ludzie, których polskie państwo zobowiązało się przyjąć nie są jeszcze uchodźcami, ale dopiero osoby ubiegające się formalnie o taki status. Ze względu na ich kraj pochodzenia (Syria, Irak i Erytrea), jest bardzo prawdopodobne, że zakwalifikują się do ochrony międzynarodowej, ale i tak wnioski należy rozpatrzeć. Wsparcie, o które się prosi Polskę i resztę Unii właśnie dotyczy tego procesu.
Chodzi nie tyle o pomoc dla „potencjalnych uchodźców”, co okazanie solidarności wobec Włoch i Grecji, których system administracyjny i miejsca zakwaterowania są niedostateczne w stosunku do nadzwyczajnej liczby wniosków do rozpatrzenia i liczby podopiecznych przebywających tam w tym czasie.
Zresztą to wsparcie ze strony Polski i innych państw unijnych nie jest darmowe. Komisja Europejska przyznaje państwom 6 tysięcy euro za każdego przyjętego człowieka. Biorąc pod uwagę, że wedle polskiego prawa, osoby ubiegające się o udzielenie ochrony międzynarodowej mogą otrzymać niecałe 200 euro miesięcznie (jeśli wolą mieszkać samodzielnie poza ośrodkiem), kwota ustalona przez Komisję zostawia sporo środków na koszty administracyjne i inne wydatki związane z całym procesem. Niemniej Polska dotychczas nie przyjęła żadnej osoby w ramach tego tzw. mechanizmu relokacji.
Warszawa ma nadzieję, że działania będą zaniechane oraz że nie będzie musiała się wywiązać z podjętego zobowiązania. Wymyśliła razem z innymi krajami Grupy Wyszehradzkiej (Czechy, Słowacja, Węgry) pojęcie „solidarności elastycznej”, które ma znaczyć, że istnieją różne sposoby na rozwiązanie kryzysu migracyjnego.
Państwa, które nie mogą lub nie chcą przyjąć uchodźców, mogłyby pomóc inaczej, np. poprzez większe wsparcie dla krajów tranzytowych (Liban, Jordania, Turcja) lub oddelegowanie funkcjonariuszy straży granicznej do miejsc, gdzie ich brak (Grecja, Bułgaria).
Coż konkretnie Polska robi, żeby ulżyć partnerom unijnym w opanowaniu kryzysu migracyjnego? Wkład polskiej dyplomacji do zachodnich starań zaprzestania działań wojennych w Syrii jest zerowy, a niemoc USA lub Francji wobec tej sytuacji tylko potwierdza, że podstawowy powód, dlaczego miliony Syryjczyków uciekają ze swojego kraju prędzej nie zniknie.
Drugim polem, na którym można nieść pomoc, jest wsparcie dla krajów tranzytowych. W tym momencie Liban, Jordania i Turcja wspólnie dają schronienie dla 4,5 miliona obywateli syryjskich, co jest imponującym wysiłkiem w stosunku do ich własnej ludności i poziomu zamożności.
W lipcu ub. r. minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski pojechał do Jordanii, by okazać „wsparcie w niesieniu pomocy uchodźcom”. Z tej okazji dowiedzieliśmy się, że „od 2012 r. Polska przeznaczyła blisko 12 mln euro na pomoc humanitarną i rozwojową dla osób poszkodowanych w wyniku konfliktu w Syrii” (źródło: Polska pomoc). Co prawda, środki mają być powiększone w najbliższych latach, ale nadal będą minimalne w stosunku do skali problemu.
Trzecim aspektem, chyba najbardziej rozgłaszanym przez polskie władze, jest ochrona zewnętrznych granic UE. Ten obszar ostatnio mocno się rozwijał, m.in. dzięki przekształceniu agencji Frontex na Europejską Straży Graniczną i Przybrzeżną. W pracach w siedzibie Frontex (w Warszawie) albo w misjach terenowych uczestniczy kilkudziesięciu polskich funkcjonariuszy policji i straży granicznej.
Jednak także w tej kwestii stanowisko Polski jest zadziwiąjące. Jak się okazuje, od samego otwarcia agencji Frontex w Warszawie w 2005 r., nigdy nie doszło do porozumienia z rządem na temat warunków działalności agencji (podział kosztów funkcjonowania, immunitet unijnych funkcjonariuszy, szkoły międzynarodowe). Niebawem zatrudnienie w Frontexie ma być trzykrotnie zwiększone w związku z rozszerzeniem ich kompetencji, więc problem staje się pilniejszy. Prasa nawet donosi, że agencja mogłaby się wynieść z Warszawy, jeśli polskie władze nie przedstawią akceptowalnej propozycji.
Solidarność elastyczna lub wirtualna?
Niezależnie od realnego wkładu Polski w zaprzestanie wojny w Syrii, pomocy dla krajów tranzytowych lub wzmocnienia ochrony granic, żadne z tych działań nie odpowiada na trudności, z którymi się borykają Włochy i Grecja. Setki tysięcy ludzi czeka tam na rozpatrzenie swoich wniosków o azyl, a choć przypływy ludności zmniejszyły się w ostatnich miesiącach, obecna ilość wniosków nadal przyczynia się do „zakorkowania” systemu administracyjnego. Zamiast mówić o solidarności elastycznej, bardziej adekwatnym wyrazem byłaby solidarność wirtualna.
Nic dziwnego w tym kontekście, że Włochy i Grecja chcą nałożyć kary finansowe na „państwa Europy Wschodniej, które wciąż odmawiają przyjęcie migrantów i wsparcie krajów stojących na pierwszym froncie przed napływem uchodźców”. Prezydent Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker o sankcjach już nie wspomina, ale twierdzi, że plan relokacji 160 tysięcy ludzi ubiegających się o ochronę międzynarodową nie stracił ważności. Polska musi zatem przyjąć swoją część – około 6 tysięcy osób.
Skoro Polska przyjęła milion ukraińskich migrantów ekonomicznych (sprostujemy słowa Pani Premier i prezesa Kaczyńskiego), dlaczego nie może przyjąć 6 tysięcy potencjalnych uchodźców, za których dodatkowo otrzymałaby pieniądze od Unii Europejskiej? Czy może polskie władze stosują w polityce migracyjnej preferencje rasowe lub religijne?
Dziwię się, że kraj, który spopularyzował na świecie – obok demokracji i widelców – słowo „solidarność” jest jej tak skąpy zarówno wobec osób prześladowanych, jak i sojuszników Unii Europejskiej.
Dziwię się, że naród, który przywiązuje tak dużo wagi do historii, tradycji i wartości, ma tak krótką i wybiórczą pamięć, lekceważąc prawo azylu, z którego wiele razy w przeszłości korzystał.
Dziwię się, że Ci sami ludzie stojący na straży „ochrony życia” często wykazują obojętność, bądź cynizm w stosunku do ludzi, których życie jest zagrożone. W Syrii zginęło już 400 tysięcy osób, a niektórzy Polacy wciąż twierdzą, że Syryjczycy przyjeżdżają do Europy po pieniądze.
Dziwię się wreszcie, że partia, która nazywa się Prawo i Sprawiedliwość tak łatwo depcze i jedno, i drugie. Jak się wydaje, używamy tych samych słów, ale nie korzystamy z tego samego słownika.