Do broni
Version remaniée et traduite en polonais d’un article initialement paru le 3 décembre dans Regard sur l’Est.
Najlepiej będzie dla Europejczyków, jeśli uzbroją się sami.
Na początku listopada ubiegłego roku na Łotwie i w Polsce odbyły sie wojskowe ćwiczenia NATO o kryptonimie „Steadfast Jazz 2013”. Chodziło o przetestowanie Sił Odpowiedzi Sojuszu, podniesienie poziomu ich gotowości i doskonalenie koordynacji między armiami.
Od przystąpienia Polski do NATO w 1999 roku organizacja nigdy nie prowadziła ćwiczeń na tak dużą skalę w Europie Środkowo-Wschodniej. Wstrzemięźliwość ta wynikała nie tylko z intensywnych działań Sojuszu w Międzynarodowej Sile Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF), zaangażowanej od 2001 roku w Afganistanie. Była również skutkiem nieformalnego porozumienia z Rosją – tak zwanego madryckiego – zawartego w 1997 roku. Rosja zgodziła się wówczas na przystąpienie dawnych satelitów do NATO, pod warunkiem, że na ich terytoriach nie będą zainstalowane ani broń jądrowa, ani znaczące konwencjonalne siły zbrojne.
Polska nieraz padała ofiarą rosyjskiego imperializmu, a obecnie leży na kresach NATO i Unii Europejskiej, więc jest naturalnie bardziej wrażliwa na zagrożenia terytorialne i umiejscawia ich źródła za wschodnimi granicami. Obecny kryzys na Ukrainie pokazuje, że obawy te i dziś mają swoje podstawy. Czy po manewrach „Steadfast Jazz” Polacy mogą czuć się bezpieczniej?
W przekonaniu, że Sojusz stanowi najlepszą dostępną gwarancję bezpieczeństwa, Polska starała się zostać jego pełnomocnym członkiem. Brała udział w operacjach na antypodach, by zwiększyć bojowe doświadczenie żołnierzy i udowodnić partnerom dyspozycyjność. Równocześnie działający za kulisami polscy dyplomaci przekonywali, że „kompromis madrycki” nie powinien doprowadzić do sytuacji, w której istnieliby w Sojuszu słabiej chronieni członkowie drugiej klasy.
Można w tym świetle zrozumieć polską determinację w sprawie umieszczenia elementów tarczy antyrakietowej NATO, która wbrew niepewnej wartości operacyjnej ma podnieść poziom bezpieczeństwa kraju przez zakotwiczenie amerykańskich sił na jego terytorium. Organizacja „Steadfast Jazz” też wpisuje się w tę logikę i jest w dużej mierze zasługą lobbingu Polaków przy wsparciu kilku innych państw, w tym Francji. Ta ostatnia sama solidnie zaangażowała się w ćwiczenia – wysłała na nie 1 200 żołnierzy, co stanowi drugi największy wkład – po Polsce – spośród ponad 20 uczestniczących krajów i 6 tysięcy wojskowych.
Zainteresowanie francuskich władz ćwiczeniami w regionie często uważanym w Paryżu za stosunkowo stabilny mogło zdziwić, tym bardziej że priorytetowe sprawy dla Francji raczej wymagają zdolności ekspedycyjnych do Afryki. Artykuły francuskich przedstawicieli – jak ambasadora Francji w Polsce czy ministra obrony – opublikowanych w polskiej prasie pokazują jednak, że współpraca francusko-polska w dziedzinie obrony wcale nie ogranicza się do braterstwa na polu bitwy i dotyczy bardzo ważnych kwestii gospodarczych i politycznych.
Zacznijmy od kilku liczb. Dzięki ustawie określającej minimalny poziom budżetowych wydatków obronnych na wysokości 1,95 procent PKB Polska należy do grona państw unijnych, które przeznaczają na ten cel najwięcej pieniędzy. Minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak ogłosił w grudniu 2012 roku wielki – wart 130 miliardów złotych – program modernizacji sił zbrojnych na lata 2013–2022. Wojsko Polskie zakupi między innymi system obrony przeciwlotniczej, śmigłowce, samoloty bezzałogowe i nowoczesne wyposażenie dla żołnierzy.
Tak ogromne przetargi przyciągają oczywiście potencjalnych dostawców z zagranicy, bo polski przemysł zbrojeniowy nie udźwignie zamówień MON. We wrześniu 2013 roku na XXI Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego w Kielcach przyjechało więc wielu prezesów francuskich koncernów i europejskich konsorcjów, takich jak MBDA – firma córka EADS – specjalizująca się w produkcji rakiet.
Politycy też biorą udział w tym wyścigu, ponieważ jeśli chodzi o obronność, rozstrzygnięcie przetargów nie zależy wyłącznie od kryteriów technicznych lub cenowych – pamiętamy wściekłość ówczesnego prezydenta Francji Jacquesa Chiraca, gdy dowiedział się, że Polska na kilka miesięcy przed przystąpieniem do Unii kupi samoloty F-16. Błyskawiczna wizyta sekretarza stanu Johna Kerry’ego 5 listopada ubiegłego roku wpisuje się w ofensywną strategię lobbingu na rzecz amerykańskich przemysłowców.
Na kwestię uzbrojenia nie można patrzeć tylko przez pryzmat dużych pieniędzy. Cykl życia sprzętu, który trwa kilkadziesiąt lat, na długo wiąże zamawiające państwo z producentami.
Wysokie koszty programów badania i rozwoju powodują, że utrzymanie w Europie przemysłowej bazy zbrojeniowej wymaga zachowania minimalnego poziomu produkcji, które zapewnią tym działaniom opłacalność.
Zagadnienie to zostało poruszone na szczeblu unijnym 19 grudnia podczas Rady Europejskiej. W kontekście kurczących się wszędzie wydatków na cele wojskowe istnienie konkurujących ze sobą programów i brak koordynacji w kupowaniu sprzętu uchodzą coraz częściej za luksus, na który nikogo już nie stać. Z tego powodu postanowiono między innymi, że Unia opracuje mechanizmy wymiany informacji planowania obronnego dla ściślejszej współpracy. Bo lepiej dla Europejczyków, jeśli będą kupować od siebie nawzajem. Po pierwsze europejski przemysł będzie miał z czego żyć. Po drugie zachowamy kontrolę nad sprzętem. Dzięki temu zagwarantujemy Unii autonomię strategiczną, czyli zdolność do prowadzenia operacji wojskowych bez poparcia z zewnątrz.
Dlatego to, od kogo Polska kupi uzbrojenie, będzie miało znaczenie dla systemu obronności całej Wspólnoty. Jego wzmocnienie jest potrzebne, zanim obecność militarna Stanów Zjednoczonych w Europe dobiegnie końca.