Czy Polska jest skazana na neoliberalizm?
W kraju, który przez 40 lat żył w systemie jednopartyjnym, dziwi się, że dążenie do jego restauracji spotyka się ze stosunkowo słabym oporem, wręcz przeciwnie z aprobatą wielu Polaków. Dziwi się też, iż ten program jest realizowany lub popierany przez ludzi, którzy w dyskursie zarzucają oponentom politycznym sympatie z komunizmem, mimo że ich własny sposób sprawowania władzy ma dużo wspólnego z PRL-em.
Owszem nie sposób obserwować obecne próby podporządkowania Trybunału Konstytucyjnego, prokuratury, mediów publicznych, spółek Skarbu Państwa, administracji, a może wkrótce samorządów nie przypominając sobie, że jeszcze ćwierć wieku temu panował w Polsce ustrój, którego podstawową ideą było utożsamienie organów państwowych z quasi-monopolistyczną partią.
Choć ostatecznie nie wprowadzono czarno na białym do Konstytucji zapisu o „przewodniej roli PZPR w państwie”, nie jest przypadkiem, że dziś lepiej pamiętamy nazwiska pierwszych sekretarzy partii niż komunistycznych premierów lub przewodniczących Rady Państwa. Może nasi wnuki będą w podobny sposób przypominać okres, który obecnie przeżywamy.
Na końcu retoryka, którą partia rządząca się posługuje, aby uzasadnić swoje poczynania mogłaby znaleźć swoje źródło w Konstytucji… z 1952 roku, kiedy uchwalono, że „najwyższym organem władzy państwowej jest Sejm […]. Jako najwyższy wyraziciel woli ludu pracującego miast i wsi urzeczywistnia suwerenne prawa narodu […], uchwala ustawy oraz sprawuje kontrolę nad działalnością innych organów władzy i administracji państwowej.”
Co prawda, istnieją istotne różnice między tamtymi czasami a naszymi. Po pierwsze, wybory są wolne, a żaden obcy „wielki brat” dyktuje nam ich wyniki. Dzięki temu, od 1989 roku Polską rządzały jedna po drugiej różne opcje polityczne bez szkody dla ciągłości państwa.
Po drugie, nawet teraz ani partia, ani państwo dążą do zawłaszczenia całej przestrzeni publicznej. Jak przekonują posłowie większości parlamentarnej, Polska wciąż jest krajem demokratycznym, skoro KOD może wyjść na ulicę, a „Gazeta Wyborcza” wydrukować swoje opinie.
Wystarczy państwo, media i spółki publiczne
Wygranym po wyborach zeszłego roku „wystarczy” państwo oraz inne publiczne środki działania (media i spółki publiczne), przesuwając na bok ewentualne hamulce (Trybunał Konstytucyjny, rzekomo oporni urzędnicy), aby móc zrealizować swoją politykę. Oni nie pretendują do monopolu nad rządem duszami wszystkich Polaków – stąd m. in. brak woli na kompromis –, chcą tylko urządzić Polskę w sposób, który im się wydaje właściwy, bez względu na głosy milionów Polaków mających zdecydowanie inne zdanie. Bo zwycięzca bierze wszystko.
O tym, że owa definicja demokracji została zdezaktualizowana po tragedii drugiej wojny światowej, oraz że nawet demokratycznie wybrany parlament nie może wszystkiego, już dużo pisano. Aczkolwiek sprawa jest jeszcze żywa i ważne jest o nią walczyć, warto też się zastanawiać jakie długoterminowe konsekwencje ona może spowodować dla przyszłości Polski. Strategia, którą obecna większość parlamentarna stosuje zostawi bowiem ślady, które jej przetrwają na lata.
Łatwość, z którą w ciągu niecałego pół roku udało się nowym władzom przejąć stery (lub zmarginalizować, w przypadku Trybunału Konstytucyjnego) najważniejszych instytucji publicznych nie wynika tylko, jak można to czytać w niektórych gazetach zagranicznych, ze słabszej kultury demokratycznej Polaków.
Ich wady, które politycy PiS podkreślają konsekwentnie od lat, mianowicie partyjniactwo i brak sprawności, nie są do końca wymyślone, a przynajmniej są częściowo zbieżne z spostrzeżeniami wielu polskich obywateli: ciepłe posady powierzone osobom o wątpliwej kompetencji, niska skuteczność poboru podatków, absurdalne wyroki i przepisy, kolejki na zabiegi NFZ…
Co ciekawe, obecny rząd nie ukrywa tego, że w administracji oraz w mediach i spółkach publicznych powoła „swoich” ludzi. Argumentuje, że stosuje precedens stworzony przez poprzednie władze, oraz że to najszybszy sposób, aby usprawnić funkcjonowanie tych organów. Różnica byłaby zatem tylko w stopniu, a nie w rodzaju zmiany.
Niebezpieczny precedens
Jak jednak widać choćby w przykładzie opóźnienia wypłat dla rolników, jeśli owa „dobra zmiana” idzie zbyt głęboko i brutalnie w strukturze organizacji, istnieje duże ryzyko, że zakłóca jej działanie, bądź pozbywa się niezbędnych umiejętności do ich dalszego prowadzenia.
Problem nie dotyczy tylko i wyłącznie zwolnionych ludzi. Próby przyspieszenia wdrażania reform poprzez permanentne grożenie odwołaniem dyrektorów administracji zdają ich na łaskę i niełaskę ministrów oraz gabinetów politycznych, co ich skłania do nadmiernego posłuszeństwa lub do totalnego braku decyzyjności. Specjaliści sfrustrowani paraliżem i ciągłymi zmianami kadrowymi już zaczęli odchodzić, a po rozpoczęciu kariery w sektorze prywatnym prędzej nie wrócą do pracy w publicznej instytucji, szczególnie doznawszy takiego doświadczenia.
A przecież sprawne państwo potrzebuje stabilnej, kompetentnej służby cywilnej. Przy obecnym poziomie złożoności polityk publicznych, od wymogów weterynaryjno-sanitarnych do metod rozliczenia funduszy unijnych, trudno sobie wyobrazić, że okres służby urzędnika na danym stanowisku nie może przekroczyć kadencję parlamentu.
Bez pewnej ciągłości personalnej, administracja nie zdoła zrealizować programu władz politycznych – niezależnie od ich opcji –, nie dlatego że wykazuje złą wolę w pracy, ale przez brak odpowiednich kompetencji. Byłaby to dla Polski sytuacja bardzo niekorzysta, ponieważ słabość zapleczy eksperckich w aparacie państwowym się wiąży z nikłym wpływem w negocjacjach unijnych, które np. kształcą ramy do polityki klimatyczno-energetycznej, oraz z mniejszymi szansami na wygraną wobec „kreatywnych” księgowych i prawników sprowadzących z kraju dziesiątki miliardów złotych rocznie.
Argument na rozmontowanie państwa
Takie obniżenie sprawności państwa, wbrew zadeklarowanym (i pewnie szczerym) zamiarom nowego rządu, będzie niestety używane jako dodatkowy argument przez inne tendencje polityczne, które w imieniu wolności i efektywności gospodarki zakładają rozmontowanie instytucji publicznych oraz ograniczenie ich do roli nocnej straży. Będą bowiem twierdzić, że skoro polskie państwo i jego gałęzi (media, spółki publiczne) są wiecznie upartyjnione i niewydolne, należy je zredukować do minimum tak, aby jak najbardziej zmniejszyć ich potencjał szkodliwości.
Gdyby taka opcja wygrała w następnych wyborach, oznaczyłoby to koniec polityki socjalnej w Polsce oraz zaniechanie prowadzenia czynnej polityki gospodarczej (np. wsparcie mieszkalnictwa lub innowacji) na rzecz prywatnym interesom. Media i spółki publiczne, utraciwszy zaufanie większości społeczeństwa lub obciążone kolosalnymi długami, zostałyby sprywatyzowane, a mało kto będzie wtedy stawał w obronie partyjnych bastionów.
Jeśli jesteśmy zgodni co do tego, że pojęcie demokracji ujmuje m.in. możliwość zmiany rządu, ono nie jest kompatybilne zarazem z aspiracją do sprawnego państwa i z systemem jednopartyjnym. Demokratyczne państwo-partia byłoby ciągle zajęte rozdawaniem synekur – tak było we Włoszech przez drugą połowę XX wieku –, natomiast państwo sprawne i demokratyczne konieczne musi się opierać na pozapartyjnych instytucjach zapewniających mu ciągłość w funkcjonowaniu. Polscy państwowce winni się zastanowić, czy wolą zrezygnować z partyjności, lub z demokratyczności.